cykada
Arcymistrz
Dołączył: 15 Sie 2007
Posty: 1641
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 80 razy Ostrzeżeń: 0/6 Skąd: Polska
|
Wysłany: Pon 1:31, 07 Sty 2008 Temat postu: |
|
|
Nieprzypadkiem umieściłam ten temat. Proponuję uważne przeczytanie całego artykułu o Laskowiku, ten jest już prawie w czwartej gęstości myślę..:
"Chodzę wśród deszczu, śniegu i kwiatów"
Zenon Laskowik w poszukiwaniu samego siebie
Dzwoni do drzwi. Ktoś otwiera, patrzy na niego i myśli: skąd ja go znam? "To pan? Jak to się stało wszystko? Ja pana pamiętam... pan był..."
"Bądź człowieku mądry i wytłumacz to komuś. Wyglądam tak, bo nagle przestałem używać życia. Tak, do tej pory nie żyłem, tylko używałem życia. To nieprawda, że trzeba się leczyć preparatami, chemią, tabletkami. Trzeba pozwolić, naprawdę pozwolić organizmowi powoli dochodzić do siebie. I organizm w pewnym momencie powie: uwierzyłem mu, uwierzyłem, że on już naprawdę nie będzie mnie truł. Nie zapali, nie wypije, nie będzie balował. I to jest ten moment nowego przymierza. Nie wiem w ogóle, jak go nazwać. Może to nazwać rachunkiem sumienia. Dodajesz, odejmujesz, wyskakuje bonus, jak w maszynie -- żyjesz. A ja jestem ciągle ten sam. Porozmawiaj najlepiej z moją mamą. Ona ci powie: on się nic nie zmienił".
W latach siedemdziesiątych założyli z Krzysztofem Jaślarem kabaret TEY. Fenomen TEY-a polegał na tym, że mówiono w nim głośno to, co ludzie myśleli po cichu, w obecności tych, którzy nie kazali tak myśleć. Ta prosta recepta zapewniła im sukces na lata. Ludzie walili drzwiami i oknami, a bilety kupowało się u koników albo załatwiało po znajomości. Jedni podziwiali ich odwagę, inni uważali ich za wentyl bezpieczeństwa, którym władza genialnie się posługiwała, rozpoznając i kanalizując nastroje elit. Ludzie w kabarecie mieli przekonanie, że naprawdę walczą z komuną. Teksty Jaślara były groźne, sieriożne, a Zenek był przekonany, że władza nie boi się czegoś takiego, ona ma karabiny, czołgi, może przyjść i tak jak Przemyka wąlnąć w łeb, a potem się wyprzeć. "Ja byłem za czystym śmiechem. Moje teksty były bardziej aluzyjne i nie takie wprost. Kiedy grałem ze Smoleniem, ludzie powiadali, że nie musimy nawet nic mówić, wystarczy, że się pojawimy we dwójkę na scenie. Taka polska mutacja Flipa i Flapa".
Grał cwaniaczka, ale nie chciał nim być. A to mu zagrażało. Gruby wieprz,115 kilo wagi, sekretarz, dygnitarz w białym gabardynowym garniturze, przedstawiciel dostatniej Wielkopolski, niszczył nędzę galicyjską, małego chudego robola, zabiedzonego Smolenia. Grali tak i obnażali peerelowską rzeczywistość. Problem zaczął się wówczas, gdy pojawiła się prawdziwa sekretarka, biurko, telefon i Zenek zaczął być naprawdę sekretarzem. "Na wsi jest gospodarz, który wytycza front robót, mając zawsze narzędzie w ręku. "Zdzichu bierze to, Janek to, a ja tamto." I to jest normalne. Ale nie można tak, że: "Wy bierzcie się za robotę, a ja za godzinkę sprawdzę". I bierze dupeczkę i jedzie sobie. Tego nikt nie zdzierży. Prędzej czy później to narośnie i będzie bunt".
Laskowik miał zadatki, aby być profesjonalistą, ale nie chciał nim zostać. Uważał, że profesjonalizm, warsztat zabije sztukę. Nie potrafił grać dwa razy tak samo. A więc wiecznie improwizował na scenie. No i spalał się.
Kiedyś kolega polewając kolejkę powiedział mu: "Wiesz, ja tak kocham te robote na scenie, że mógłbym się dla niej zarżnąć". Jakimś cudem, na szczęście, te słowa dotarły do mnie. I wtedy zadałem sobie pytanie: "Jaki to wszystko ma sens? Zabawiać świat, weselić publiczność, tracąc siebie, rodzinę, przvjaciól. Zatracić siebie dla wywołania chorego śmiechu i pustych braw. Przeraziłem się, bo przecież ja też ulegałem temu choremu widzeniu".
Gdyby nie alkohol, pewno nadal by tkwił w tym biznesie i odcinał kupony ze zdobytej popularności. Jedni koledzy poszli w politykę i chcieli nawet zostać prezydentami, inni stali się gwiazdami disco-polo. Zenon Laskowik wybrał inną drogę. Postanowił odszukać siebie.
"Obdarzony naturalną wesołością nie potrzebowałem dopingu alkoholowego, ale wszedłem między wrony i krakałem jak one. A jak się posmakowało, no to święta nie święta, okazji było strasznie dużo. Z SB podobno jeden był specjalnie oddelegowany do naszego towarzystwa, żeby bez przerwy polewać. Podawał się za przyjaciela. Ciągle była okazja. Jak odmówić wielbicielowi, który przychodzi do mnie i chce się ze mną napić. Ja bym musiał strasznie długo tłumaczyć, że mam problem alkoholowy, więc trzeba było po prostu wyjść z branży. Kiedyś powiedziałem wśród kolegów, że chciałbym przestać pić, lecz zamiast reakcji: "no, nareszcie zmądrzałeś", była reakcja: "co ty, chory jesteś?" Alkohol daje wiarygodność w cudzysłowie. Jest podejrzenie, że jak ktoś nie pije, to jest kapusiem, jak ktoś nie pije, to jest jakiś inny".
Przed paru laty przyszedł doręczyciel i powiedział mu, że nie ma kto roznosić poczty, bo za te pieniądze nikomu się nie chce. Zobaczył w tym swoją szansę. Odezwał się w nim jakiś duch społecznikowski. A poza tym była to robota, do której nie potrzebował żadnych układów, tylko zdrowych nóg. Do dziś śmieje się z gazety, która wiadomość o jego nowej profesji podała na pierwszej kolumnie w zestawieniu z jakąś aferą narkotykową i handlem bronią.
"Panie, pan osoba publiczna, tak nisko upadł...?" -- usłyszał pewnego dnia. "Gdybym leżał spity w rowie, to bym był chory, ale normalny. Ale że człowiek wziął na serio to, że wciągnięto na maszty sztandar III Rzeczpospolitej, to się nikomu nie chce mieścić w głowie". Zenek stwierdził, że nie można grać kabaretu komuchowo, gdy nastała III Rzeczpospolita.
"Nosi się orła w koronie, nawiązując do II Rzeczpospolitej, mówi się o Poczcie Gdańskiej, że ta godność munduru została przypieczętowana krwią, więc ja nie mogłem powiedzieć: dzień dobry, jestem z PRL-u, przepraszam, że chlałem, że rozrabiałem, że robiliśmy kabarety, ale teraz będę w mundurze chodził. No nie mogłem tak. Najpierw musiałem się oczyścić. Trzeba było przestać pić, przestać palić. Przed wojną było nie do pomyślenia, żeby policjant palił papierosa, zdejmując czapkę, bo jak zdejmie czapkę, to już nie jest w mundurze".
Zenek zaczął "wypędzać wieprza z siebie". Zrzucił kilkadziesiąt kilo nadwagi (On, absolwent AWF-u, wrócił do sportu i wraz z kolegami z pracy z pasją biega za piłką).
Na początku zdarzało się, że co niektórzy nie otwierali drzwi, bo gdy go zobaczyli przez okno, to myśleli, że to jakieś kawały z telewizji, ukryta kamera czy coś w tym stylu.
Wielu uważa, że ma obsesję czystości, obsesję na swoim punkcie; zamiast po prostu żyć, ciągle rozmyśla, jak zostać doskonałym... ku utrapieniu bliźnich. Czy nie można zrobić tego wszystkiego, co on, w sposób mniej radykalny? "Dusza, tak jak ogród, przez noc porasta chwastami, więc trzeba ją oczyszczać -- odpowiada. -- Tu nie ma odpoczynku".
Przeżył moment nawiedzenia, czyli przypływ jakiejś niesamowitej energii ducha. Poczuł się jak zużyty akumulator, który nagle podłączono do źródła energii. "Ja dostałem taką energię, nie wiem od kogo, od Boga, od Siły Wyższej? Nie wiem -- skąd to jest, jak to jest, jak to się dzieje? Nikt nie jest w stanie zniewolić ducha, jeśli człowiek sam się na to nie zgodzi. Więc szukam, gdzie jestem zniewolony. Trzeba opowiedzieć się po stronie duszy. Ale sprawa polega na tym, że normalnie jak człowiek ma dwadzieścia lat, to gdzie on będzie się przejmował życiem duchowym. Ciało żąda przyjemności i na pierwszym miejscu jest seks i wszystkie inne rzeczy, które są jemu podporządkowane. I dopiero po latach człowiek odkrywa, że tym wszystkim steruje rogaty dupcyngier, czy jak go zwał, który strasznie się cieszy, gdy człowiekiem rzuca na lewo i prawo. A gdy uświadomi sobie, jakich szkód narobił przez to wierzganie, ogarnia go przerażenie.
Był moment smutku, gdy musiał umrzeć ten stary człowiek we mnie, niby ja, ale to nie byłem ja. Ta wielka łaska polegała na tym, że zdecydowałem się oddać to, co nie było moje, a mnie się zdawało, że jest moje".
"Umrzesz i nic ci nie przyjdzie z tego filozofowania, Zenek". "No właśnie. Ja chciałbym umrzeć, a do tej pory nie umierałem, tylko się zabijałem. Zabijałem papierochami, wódą, zabijałem się ścianami mieszczańskiego domku, meblościankami. A człowiek musi umrzeć, czyli wejść w ascezę, bo tak dochodzi do wieczności, czyli do tego, żeby się wiecznie odradzać. Podejrzewam, że śmierć to jeden z najpiękniejszych momentów życia. Jaka głupota mieszka we mnie, że ja się tej śmierci tak boję". Powiada, że każde kazanie powinno się zaczynać od odrzucenia wartości materialnych, bo one szczęścia człowiekowi nie daja. To znaczy nie, żeby mówić ludziom, by byli biedni i nie wiedzieli co do garnka włożyć, tylko trzeba im pokazać, gdzie kończą się ich prawdziwe materialne potrzeby, a gdzie zaczynają się zachcianki, w których się zatracają. Pokazać tę cienką granicę to największa sztuka. "Jak idziesz do świątyni i nie ma tam słowa Bożego, to masz ochotę uciekać. Jeżeli w kościele spotykam kolejny telewizor, tylko że z żywym obrazem, to po co mi to? Świątynia to nie miejsce na nowinki techniczne. Tam powinna się dokonywać rozmowa z Bogiem, a reszta to pozór. Mikrofony, kamery, aparaty fotograficzne, wideo. Nie tędy droga". "Ciągle ta twoja przesada, Zenku. Jakby ciebie posłuchali, to by kościoły były puste. Jak ty chcesz młodzież do Kościola ściągnąć? Przecież gdyby zamiast kazania nudnego księdza pokazano dobry film z morałem, to by się wiernym krzywda nie stała". "Aja ci mówię, że Pan Jezus by nigdy w telewizji nie wystąpił". "Znowu te twoje nigdy. A skąd ty wiesz, co by zrobił Pan Jezus?" "Bo tak czuję".
"Niebo jest nade mną we mnie, a wszechświat jest nade mną poza mną. Trzeba zagłębić się w swoim wnętrzu, a nie ulegać temu, co mówią zmysły. Paruzja, czyli powtórne przyjście Pana Jezusa nigdy nie będzie tak wyglądać, że ktoś z zewnątrz przyjdzie i powie, że jest Panem Jezusem. Z zewnątrz to się nie dokona. Zatrzymasz się i zaczniesz rozmawiać, a wszyscy z boku powiedzą: "Chłopie, co ty?" A ty idziesz za głosem. I to jest to przyjście. Inaczej to oni będą mogli już niedługo zrobić gigantyczny hologram, rozciągną jakiś ogromny ekran między Władywostokiem i Warszawą, i pokażą ci Pana Jezusa na niebie. Taki pokaz Copperfielda. Wywołają drżenie atmosfery za pomocą sputników, wszyscy padną na twarz i to będzie faraonizm dwudziestego wieku. Więc ty miej rozum i powiedz wtedy: o, tu się zgina mandolina. Kiedy przeżyjesz swoje nawiedzenie, to otoczenie stwierdzi, że ci odbiło".
"Zenek, tak jak ty byłeś kiedyś, to byś więcej ludzi ponawracał niż teraz. Przecież ty dla nowoczesnych ludzi jesteś pierdoła. A tak by wszyscy za tobą poszli".
"Ale w głupotę..."
Za minutę w reklamówce dostałby kilkanaście swoich pensji listonosza. Ale za nic nie chce sprzedać swojej twarzy w świecie, w którym wszystko można kupić. Nie cierpi konsumpcji i komercji, tej całej subkultury spod znaku cheeseburgera i coca-coli. Nie chce dokładać swojej cegiełki do coraz bardziej wyspecjalizowanej pokusy, wylewającej się z ekranu i robiącej ludziom wodę z mózgów.
"Biorą nasze najlepsze wspomnienia z młodości i przemielają na konsumpcyjną papkę. Słyszymy fragmenty naszych ulubionych piosenek przerobione na chwałę proszku do prania". Obrzydzenie wzbudziła w nim reklama kostki granitowej, zachwalająca towar cytatem z Norwida: "Ideał sięgnął bruku". "Co mam zrobić? -- krzyczeć, wyrywać, popryskać sprayem? Czemu nikt nie protestuje? Przecież coś musi pozostać czyste, święte. Nie można wszystkiego oblać ketchupem i coca-colą. Tego nie da się potem sprać.
Patrzę na znane postaci, aktorów, którzy kiedyś grali bohaterów, a teraz bawią telewidzów w kretyńsko-kołtuńskich programach. Pepsi-cola i cheeseburger, "Familiada" i Strasburger. Bo takie są czasy. A gówno. Nie tak miała wyglądać III Rzeczpospolita. Boli mnie, że się tak nazywa, a nią nie jest, że się jej nie buduje. Budowanie polega na tym, że najpierw trzeba wymagać od siebie. Muszę być dla siebie autorytetem, który ufa sobie, ufa, że nie robi złego użytku ze zdolności, które posiada. Ja miałem bezinteresowny dar uśmiechu, a chciałem na tym robić pieniądze. Teraz jak jestem na poczcie, różne sprawy szwankują, ale to mam rozwiązane. Chodzę wśród deszczu, śniegów, kwiatów, samochodów, od domu do domu i przed każdą furtką mogę uprawiać swój bezinteresowny kabaret. Gdy widzę kogoś smutnego, próbuję go rozweselić. Roznoszę nie tylko listy, ale i uśmiech.
Co z tego, że będziesz miał kupę szmalu, ale nie będziesz się miał do kogo odezwać? To jest koniec. Trzeba dojść do swojej Wieliczki, do tej kopalni soli i dotknąć jej aż do łez. Odkrycie tej kopalni soli, tego duchowego bogactwa, jest czymś najwspanialszym w życiu. Wyobraź sobie, że możesz rozdawać te swoje bogactwa do końca życia tym, którzy tego potrzebują. Reklama to jest bajka bez soli. Natomiast bajka z solą z morałem jest świetna, bo mi przypomina o mojej głupocie. A moją głupotą jest włażenie w jakieś niegodziwe układy, spółki, spółkowania, które mają mi przynieść jakieś gratyfikacje, które funkcjonują na orbicie: zmysły -- interes.
Trzeba odejść od tego całego komuchowa, żeby zobaczyć to komuchowo w sobie. Zobaczyć, na ile ja byłem tym komuchem poprzez różne stosunki, spotkania.
Ukułem sobie taki termin: magdalenkizacja życia. Dajemy przyzwolenie na świństwo, idziemy na kompromis; za to "pójście w karpia" spodziewamy się gratyfikacji. A ten diabeł rogaty chichocze i rączki zaciera, jego hasłem jest: "A co tam... pieprz to wszystko..." ("No proszę, zrobił się jak ci listonosze, kiedyś by mu takie słowa przez gardło nie przeszły, ale kto z kim przestaje, takim się staje".)
Koledzy listonosze kiwają głowami. Kiedyś usłyszał: "Ty nigdy nie będziesz doręczycielem. Ty zawsze będziesz Zenkiem Laskowikiem". Uważają, że dla niego ta cała poczta, to jeśli nie zabawa, to środek do zrealizowania jakichś swoich nie spełnionych ambicji, a dla nich to ciężki chleb. Bez końcówek od emerytur i rent, nie wyżyliby, a on ich nie bierze, i "demoralizuje" im rejony.
Czy kiedyś zostawi torbę listonosza i wróci na estradę? Przecież ten artysta w nim nie umarł. Ludzie się niecierpliwią ("no dobrze już, pokazałeś nam swój charakter, a teraz zachowuj się tak, jak my wszyscy"), albo idą w obśmiewanie i lansują teorię, że Zenkowi odbiło. A on albo nie ma pomysłu, jak przemówić w tej nowej rzeczywistości, albo nie zakończył procesu oczyszczania. "Co? Ja mam wystąpić z piosenką sprzed lat i powiedzieć: Ludzie, kiedyś byłem świetny..." Ma dziesiątki usprawiedliwień: "Kiedyś napisałem taką piosenkę, którą śpiewał Wodecki: "Chowajmy to, co piękne, mądre na lepsze czasy". I to jest prawda. Nie marnujmy tego teraz, gdy wszystko pożera konsumpcja". Zwleka, odwleka. "Muszę to wszystko dźwignąć. Żeby dźwignąć, muszę być mężczyzną, żeby nim być, muszę dojrzeć. Na razie pożegnałem się z chłopakiem, który był we mnie. Nie można zrywać jesiennego owocu wiosną".
Innym razem marzy mu się znowu jeżdżenie po kraju pocztylionem. Chce wynająć jakiś wóz, odbierać od ludzi pocztę i jednocześnie ich bawić (czy też przemawiać do sumień?). Ale gdzie znajdzie dziś grupę podobnych artystów, idealistów i naprawiaczy świata?
Zawsze miał obsesję przekazywania treści, a zdaje się, że ma dziś do przekazania o wiele więcej niż kiedyś. Czeka jednak, aż dojrzeje do końca, aby mógł przemówić dobrym słowem, dobrą muzyką, dobrym żartem. A dobry żart jest wtedy, gdy ktoś palił, bo musiał, uwolnił się od tego, i teraz, gdy pali na scenie, to gra palącego, ale nie jest palący. Czy tego wszystkiego oczekuje od niego publiczność? Czy tę całą mądrość, którą zdobył, pomieści kabaret. Może powinien raczej książki pisać? Co rusz zaczepia go ktoś na ulicy, w barze z zapytaniem: "Kiedy zobaczymy pana w telewizji...?" Ludzie czekają na Zenka Laskowika, ale w telewizji. Bo kto by dziś się ruszył i gnał późnym wieczorem do kabaretu... A Zenon Laskowik telewizji -- jak powiada -- nie czuje. On gra sercem, i warunkiem powodzenia jest żywy kontakt z widzem. On ma serce, a chcą jemu podłączyć diodę. Inne czasy.
"Chciałbym dar uśmiechu podporządkować obnażaniu pospolitości, która jest najgorszą stroną Rzeczpospolitej". Swoją postawą zmusza ludzi do myślenia: co się stało..? On też twierdzi, że nie wie do końca, co się stało.
Najważniejsze, żeby człowiek potrafił dojść do siebie, potrafił oddać cały majątek, żeby to uzyskać. Marzy o tym, żeby pójść w przyrodę, kupić jakąś starą chatę na wsi i móc powiedzieć: nie będę płacić za telewizor, prąd i gaz. Bo to jest wszystko nieprawda.
Zwariował, czy uratował siebie? Powiada, że droga do siebie wiodła tylko przez szaleństwo. W tym była metoda. Jedni oddaliby wszystko, żeby być k i m ś, a on uparł się, że będzie s o b ą.
Jan Grzegorczyk
Post został pochwalony 0 razy
|
|